Uncategorized

Albania – zagubione u stóp gór – Labovë i Libohova

Leniwe popołudnie w Gjirokastrze postanawiam wykorzystać na zwiedzanie tego, co w okolicy. Typuję zlokalizowaną na południowy wschód od miasta wieś Labovë oraz sąsiednie miasteczko Libohova. Są one przepięknie położone na stromych stokach tutejszych gór. Od Gjirokastry dzieli je niespełna 30 kilometrów, jednak ze względu na strome podjazdy, momentami kiepską jakość dróg oraz moje liczne foto pauzy, droga zajmuje mi aż niemal godzinę.

Droga prowadząca do miejscowości, początkowo asfaltowa, po minięciu zjazdu do Libohovej (ja najpierw jadę do Labovë) przechodzi w nawierzchnię szutrową. Nie jest jednak najgorzej, moja Corolla doskonale daje sobie radę wzbijając za sobą tumany kurzu i pyłu.

Na ostatnim, całkiem stromym, podjeździe przed wjazdem do wioski Labovë na drodze ponownie pojawia się asfalt i to widać, że całkiem nowy. Na niektórych stromych zakrętach jest jednak na prawdę bardzo, bardzo wąsko, a widoczność tego co jest przede mną, jest w zasadzie zerowa. Niemal zerowa jest również liczba jeżdżących tędy aut, a jeśli już ktoś jedzie, to bardzo powoli, dlatego też ryzyko kolizji, czy innej niebezpiecznej sytuacji jest minimalne.

Po kolejnych kilku chwilach docieram do celu – wsi Labovë e Sipërme, bo tak brzmi jej pełna nazwa. Parkuję w „ścisłym centrum”, a w zasadzie jedynym miejscu, gdzie jest na tyle przestrzeni, że można zostawić auto, tak by nie zablokować przejazdu lub wjazdu na czyjąś posesję. Jak widać na poniższym zdjęciu, parking urządzili tu sobie również kierowcy innych furgonetek, oczywiście marki Mercedes, wszak Albania Mercedesami stoi.

Parkując na wspomnianym placyku jestem jednocześnie pod najważniejszym punktem w miejscowości – średniowiecznym kościołem. Obecny budynek pochodzi XIII wieku i utrzymany jest w stylu bizantyjskim. Wcześniej w tym miejscu miała się znajdować świątynia z połowy V w. n. e. Niestety, drzwi były zamknięte i nie udało mi się wejść do wnętrza. W zasięgu wzroku nie było też nikogo, kto mógłby otworzyć lub mieć jakąkolwiek wiedzę i mi pomóc. Na szczęście jednak teren wokół kościoła był otwarty i mogłem go, niczym nie krępowany obejść i oczywiście zrobić kilka zdjęć.

Wioska jest na prawdę nieduża. Po obejrzeniu kościoła decyduję się więc na krótki spacer. Leniwe, gorące popołudnie, wszechobecna cisza i pustka. Nikogo nie spotykam po drodze. Tutejsze domy wraz z obejściami sprawiają wrażenie bardzo zadbanych, w zasadzie u każdego w ogrodzie pnie się winorośl. Tym jednak co najpiękniejsze, to roztaczające się widoki na okalające wieś góry oraz dolinę, od strony której tu przyjechałem.

Po przechadzce wsiadam do auta i kieruję się w drogę powrotną, z przystankiem w Libohovej. Do przejechania nieco ponad 10 kilometrów. Zjeżdżam w dół i robiąc krótki postój na zdjęcie słyszę dobiegające z oddali dzwonienie. Dźwięk staje się coraz głośniejszy i po chwili zza zarośli wyłania się stado owiec wraz ze swoim pasterzem. Zmierzają w moją stronę, a ja stoję i się przyglądam. W pewnym momencie muszę się schować do auta, bowiem zostałem otoczony przez całe przechadzające się stado. Na szczęście owieczki były bardzo posłuszne i na polecenie pasterza zeszły mi z drogi bym mógł bezpiecznie je wyminąć i pojechać dalej w swoim kierunku.

Po co właściwie jechałem do Libohovej? Oczywiście chciałem poczuć lokalny, prowincjonalny albański klimat, zobaczyć piękne góry, ale chciałem również zwiedzić tutejszy zamek. Zamek, to może zbyt duże słowa, właściwie to ruiny zamku, ale i z tym to też tak nie do końca.

Zanim jednak dotrę na zamek górujący nad miasteczkiem, zatrzymuję się w jego centrum, by zobaczyć, co tu w ogóle jest oraz zorientować się, jak na ów zamek się dostać. Samo centrum miejscowości jest świeżo po remoncie. Nowa ulica, ławki, zadbany skwer…leniwie przechadzający się pojedynczy mieszkańcy i ja, jedyny nietutejszy. Zachodzę do spożywczego, kupuję lody i siadam przy stoliku przed sklepem. Siedzę tak i podziwiam widoki, zerkam na lokalsów, oni na mnie. Jest na prawdę sympatycznie.

Z centrum Libohovej do ruin zamku prowadzi stroma ścieżka, jednak ze względu na coraz późniejszą porę, wciąż spory upał i lekkie zmęczenie nie decyduję się iść tam pieszo. Trochę szkoda mi czasu i sił. Wsiadam w auto i po chwili dzięki drogowskazom odnajduję właściwą trasę.

Jadę, widzę drogowskaz kierujący do zamku, ale nie widzę żadnego wejścia, parkingu, więc uznaję że to jednak jeszcze kawałek. Jadę ten przysłowiowy kawałek, a tam dalej nic nie ma. Zawracam i po chwili znów jestem w pobliżu wspomnianego drogowskazu. Pod jakimś brudnym murem i śmietnikiem znajduję kawałek miejsca do zostawienia auta. Idąc już pieszo, tak jak wskazywał znak, nagle znajduję się u kogoś na podwórku, dosłownie. Dopytuję siedzącego tam pana, czy tu w ogóle mogę być, gdzie jest zamek, a on wskazuje ręką. No cóż, to idę. Na końcu podwórka kamienny mur z przejściem, dawna bramą. Jestem na zamku! Którzy by pomyślał, że tak właśnie dziś prowadzi główne wejście.

Brama prowadząca na zamek

Sam zamek pochodzący z końca XVIII wieku, a właściwie jego ruiny nie należą do najbardziej zjawiskowych, jakie można obejrzeć. Kto liczył na coś spektakularnego, ten może być zawiedziony. Otoczony murami, obrośnięty trawą dziedziniec, na którym można spotkać przybyłe z sąsiedniego podwórka kury. Znacznie lepsze są krajobrazy wokoło, choć i te nieco przysłania wysoki mur.

Zamek był też moim ostatnim punktem popołudniowej wycieczki z Gjirokastry. Wracam do samochodu i kieruję się do miasta. Wszak wieczór młody i postanowiłem go spędzić w lokalnym pubie przy meczu piłkarskiego Euro.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *