
Brazylia – Foz do Iguaçu – Trójstyk granic i wodospady
Po trzech dniach spędzonych w Rio de Janeiro przemieszczam się na południowy zachód kraju. Transport drogowy w Brazylii na dłuższe odległości funkcjonuje bardzo słabo, kolej poza drobnymi wyjątkami nie istnieje, pozostaje mi więc samolot. Ląduję w mieście Foz do Iguaçu na trójstyku granicy brazylijskiej, argentyńskiej oraz paragwajskiej. Przylatuję tutaj specjalnie dla jednej z największych atrakcji przyrodniczych Ameryki Południowej – wodospadów Iguaçu.
Samo miasto Foz do Iguaçu ciężko uznać w jakikolwiek sposób za ładne i atrakcyjne. Jest całkiem duże (ponad 300 tys. mieszkańców), ale nie ma w nim nic ciekawego. Traktuję je zatem jedynie jako bazę noclegowo – wypadową.
Zanim jednak pojadę nad wodospady, zamawiam ubera i jadę na przedmieścia miasta. Tam właśnie znajduje się jedno z symbolicznych miejsc – Triple Frontera. To tutaj rzeka Iguazu uchodzi do Parany i tutaj też stykają się granice Brazylii, Argentyny oraz Paragwaju.
Po brazylijskiej stronie wybudowano niewielkie muzeum, a właściwie coś na styl sali edukacyjnej z kawiarnią i sklepem z pamiątkami w miejscu dawnego klasztoru jezuitów. Przez ten nowy pawilon przechodzi się do punktu widokowego na trójstyk granic. Niestety, miejsce to jest płatne i aby się tu dostać trzeba zakupić bilet.

Jeżeli chodzi o samo miasto Foz do Iguaçu i jego atrakcje, to w tym momencie mógłbym zakończyć ten wpis. Jednak każdy, kto przybywa do Foz, robi to zupełnie z innych powodów. Miasto jest bowiem doskonałą bazą wypadową do podziwiania największych i zdecydowanie najpiękniejszych wodospadów w Ameryce Południowej, a dla wielu najpiękniejszych nawet na całym świecie.
Wodospady Iguazu są rozdzielone pomiędzy Brazylię i Argentynę. Po stronie tej pierwszej jest około 20%, a po stronie Argentyny 80%. Wodospady Iguazu nie są najwyższymi na świecie, nie są też tak rozpoznawalne i symboliczne jak choćby Niagara, ale zdecydowanie należą do najpiękniejszych, są też jedną z największych atrakcji przyrodniczych w Ameryce Południowej. Nie bez znaczenia na przepływ wody, a co zatem idzie majestatyczność wodospadów ma pora roku. Największe wrażenie robią w porze deszczowej lub zaraz po niej, w okresach największej suszy zdarzało się, że wodospady niemal całkowicie zamierały.
Wejście na teren brazylijskiej części parku narodowego znajduje się kilka kilometrów za miastem. Można tam dojechać autobusem, można i uberem. Pada deszcz, ja do końca nie wiem skąd odjeżdża interesujący mnie autobus, więc postanawiam wybrać opcję ubera. Dwadzieścia minut jazdy i kierowca wysadza mnie na miejscu. Duzy parking, tuż obok rozbudowane nowoczesne pawilony. Są kasy, sklepy, punkty informacyjne…jest wszystko co niezbędne. Kupuję bilet i idę na autobus, który odjeżdża co około pół godziny. W cenie biletu wliczony jest już przejazd.

Pogoda zdecydowanie nie zachęca, wręcz odstrasza. To nawet nie ulewa, to ściana tropikalnego deszczu bez żadnej nadziei na jakiekolwiek przejaśnienie. No cóż, nie zawsze może być słońce. Jadę z nadzieją, że i tak będzie fajnie, mam wodoodporne buty, deszczową kurtkę, dam radę.

Jakieś 10 minut jazdy autobusem po terenie parku narodowego, wysiadam, jakby przestało padać… W oddali słyszę huk, idę kawałek i ukazuje mi się jeden z piękniejszych widoków w życiu. Jestem ciągle dosyć daleko, ale wodospady nawet z odległości robią ogromne wrażenie, są ogromne, majestatyczne.

Szlak po stronie brazylijskiej jest znacznie krótszy niż ten po argentyńskiej stronie granicy. Są różne teorie, czy najpierw zwiedzić część argentyńską czy brazylijską, a może tylko jedną. Ja uznałem, że Brazylia będzie na początek, właśnie dlatego, że ta część jest mniejsza. Zobaczę i mam nadzieję nabiorę ochoty na jeszcze więcej.
Posępna deszczowa pogoda tworzyła w tych okolicznościach niesamowity klimat. Bez najmniejszych oporów ruszyłem dalej. Szlak jest tu bezpieczny, jest to ścieżka, albo fragmentami metalowa kładka. Po prostu idzie się naprzód.
Na ostatnim odcinku szlaku kładka dociera bezpośrednio do jednego z wodospadów. Można też wejść nad rozlewisko i podejść dosłownie na kilka metrów od spadającej wody. Wiatr, trochę deszczu i niosąca się wszędzie rozchlapywana z przeogromną siłą woda. Coś niesamowitego. Jestem cały przemoczony, ale kompletnie się tym nie przejmuję. Miejsce jest zjawiskowe i niesamowite. Potęga wody jest tu olbrzymia.

W tym też miejscu kończy się szlak w brazylijskiej części parku narodowego. Kawałek spaceru i trafiam do miejsca skąd odjeżdżają autobusy do punktu początkowego. Jest też nowy pawilon ze sklepem, toaletami, można się choć przez chwilę ogrzać i spróbować osuszyć.
Szlak sam w sobie długi nie jest, znajdą się tacy, co przejdą go w 30 minut, ale według mnie nie miałoby to większego sensu. Warto się zatrzymywać, obserwować, podziwiać i…nie odpuścić strony argentyńskiej. Tą miałem zaplanowany na kolejny dzień.

