
Indie – Agra – Taj Mahal i jeszcze więcej
Przyszedł w końcu ten moment. Po trzech dniach czas na dobre opuścić Delhi. Wrócę dopiero na ostatnią noc przed powrotem do Polski. Pierwszym moim celem po opuszczeniu stolicy było miasto Agra. Znana przede wszystkim ze zlokalizowanego na jej przedmieściach Taj Mahal będącego symbolem całego kraju i jednym z najbardziej rozpoznawalnych budynków na świecie. Zanim jednak tam dotrę, minie jeszcze nieco czasu.
Do Agry wyruszam skoro świt, dosłownie. Mój pociąg z głównego dworca w New Delhi odjeżdża o 6:55, do przejechania mam 195 kilometrów będąc u celu o 9:20. Było to też moje pierwsze zetknięcie z indyjskimi kolejami. Poszukując swojego pociągu na jakimkolwiek olbrzymim indyjskim dworcu zdecydowanie najlepiej posługiwać się jego numerem i po nim szukać na tablicach odjazdów właściwego peronu. W moim przypadku była to dwunasta platforma, co oznaczało dość długi spacer. Wagon, w jakim przyszło mi jechać, był nieco nietypowy, bo bezprzedziałowy i tylko z miejscami do siedzenia. Jakby luksusowo. Zapobiegawczo nastawiam budzik i po przetoczeniu się przez przedmieścia Delhi momentalnie zasypiam.
W Agrze zaplanowałem jeden nocleg (szczerze polecam prowadzony przez Maxa i jego mamę Max Guest Hause – 70zł za noc w pokoju z łazienką). Pierwszego dnia po przyjeździe miałem w planach odwiedzić tutejszy Czerwony Fort, drugiego dnia o poranku zaplanowałem wizytę w Taj Mahal, a po południu odjazd pociągiem do Jaipur. Takie było założenie.
Chcąc oszczędzić czas i energię na targowanie się i szukanie transportu pomiędzy dworcem kolejowym, a moim noclegiem, dzień wcześniej poprosiłem gospodarza o załatwienie mi transferu. Dostałem namiary na kolegę z tuk-tukiem i z pomocą niezawodnego Whatsappa zgraliśmy się i bez najmniejszego problemu znaleźliśmy na przeddworcowym placu pośród tysięcy innych identycznie wyglądających osób.
Po dojeździe do celu rozmawiam jeszcze z gospodarzem oraz kierowcą i od słowa do słowa dostaję propozycję, że mogę mieć na ten i następny dzień załatwiony transport. Dogadujemy wizytę w Czerwonym Forcie, Grobowcu Etemada, parku nad rzeką oraz oczywiście Taj Mahal. Po wszystkim mam zostać zawieziony na dworzec kolejowy. Wzięliśmy kartkę, długopis i wyszło, że wszystko to (nie licząc biletów wstępu) będzie mnie kosztować w przeliczeniu około 60 zł. Nie musiałem sie długo zastanawiać, przystałem na propozycję wiedząc doskonale, że samemu tak wiele nie uda mi się zobaczyć, zresztą Agra na pierwszy rzut oka nie wyglądała na najbardziej zachęcające i przyjazne miasto do pieszego przemieszczania się. Z pomocą Maxa kupiłem online bilety do planowanych miejsc, co dało kilkanaście procent rabatu, niż gdybym miał to robić w kasach. Chwila odpoczynku i ruszamy. Nie ma co tracić dnia.
Pierwszym punktem na naszej trasie był Grobowiec Etemada ad-Douli. Wybudowany w latach 1622-1628, a więc w okresie istnienia wspominanego już w poprzednim wpisie Państwa Wielkich Mogołów. Można uznać, że ten grobowiec był wzorem dla budowanego niespełna 10 lat później Taj Mahal. Mauzoleum otoczone jest zadbanym ogrodem, który rozciąga się aż do przepływającej nieopodal rzeki Jamuny. Odwiedzających kompleks było bardzo niewielu i nie będzie zaskoczeniem jeżeli napiszę, że jedynymi mijanymi osobami byli Hindusi. Nie da się ukryć, że mauzoleum nie należy do najbardziej rozpoznawalnych i najczęściej odwiedzanych miejsc w Agrze.
O ile spacerując wokół mauzoleum można zapomnieć, gdzie się aktualnie przebywa, to już podchodząc w pobliże brzegu rzeki oczom ukazuje się typowa biedna i chaotyczna zabudowa miasta oraz mętna, a właściwie straszliwie brudna woda, w której kąpała się akurat grupka dzieci. Na drugim brzegu pasły się krowy, a wszędzie wokół śmieci.
Prawdziwe atrakcje w indyjskim stylu zaczynają się jednak zaraz po wyjściu za bramę kompleksu. Marmurowe mauzoleum oraz przystrzyżone trawniki zostają gdzieś za plecami, natomiast przede mną ukazują się setki tuk-tuków, skuterów, ciężarówek, pieszych. Wszystko to uzupełnione ogłuszającym hałasem i wszechobecnym bałaganem. Na szczęście bez problemu znajduję swojego kierowcę i ruszamy w kierunku kolejnej atrakcji. Jazdą ciężko to zresztą nazwać, bowiem korki były niesamowite i przejechanie pierwszych 200 metrów zajęło co najmniej kwadrans. Dalej zresztą lepiej nie było.
Pozostając na drugim (względem centrum miasta) brzegu Jamuny docieram w końcu na parking zlokalizowany dosłownie pośrodku niczego. Kierowca coś negocjuje ze strażnikiem, po czym oznajmia, że niestety dalej nie możemy jechać. Zapewnia jednak, że mam do przejścia 10 minut i widoki będą piękne. Gdzie ja właściwie jestem? Jak wskazuje przyparkingowa mapa oraz mój bilet dotarłem do Mehtab Bagh.

Pod tą niewiele mówiącą nazwą kryje się kompleks ogrodowy. Ogrody takie nazywane są Charbagh i popularne są na obszarach współczesnych Indii, Pakistanu oraz Iranu. Powierzchnia o kształcie kwadratu dzieli się na cztery mniejsze kwadraty-ogrody, które symbolizują cztery rajskie ogrody opisane w Koranie (północno-wschodnie Indie, to obszar o znaczących do dziś wpływach Islamu).
Mehtab Bagh jest jednak o tyle wyjątkowy, że znajduje się idealnie na wprost zlokalizowanego po drugiej stronie rzeki Taj Mahal. Widok nawet z perspektywy „od tyłu” jest niesamowity, a to dopiero przedsmak tego co mam zobaczyć o poranku kolejnego dnia. Specyficznego klimatu dopełnia niestety nieustający smog, przez który pobliskie mauzoleum przysłonięte jest przez pyłową mgłę.
Po zwiedzaniu ogrodu i pierwszym spojrzeniu na Taj Mahal wracam do pokoju odpocząć i pomyśleć o jedzeniu. Umówiłem się z kierowcą, że ponownie się spotkamy za około trzy godziny i pojedziemy do Czerwonego Fortu. Zanim jednak to, czas coś przekąsić (na większą obiadokolację umówiliśmy się po zwiedzaniu fortu). Idę kawałek i za dosłownie równowartość 5 zł dostaję kilka kawałków grillowanego zmielonego mięsa z kurczaka podanego z chlebem i cebulą. Nawet talerz się dla mnie znalazł. Wbrew pozorom smakowało na prawdę dobrze, choć nie wyglądało.

Zgodnie z planem, po południu jadę do fortu. Nie jest to pierwszy i nie będzie też ostatnim fortem, jaki odwiedziłem w Indiach. Na północy Indii fortów jest bardzo dużo i każdy inny, na swój sposób wyjątkowy.
Nie będzie zaskoczeniem jeżeli napiszę, że historia fortu w Agrze związana jest z istnieniem wielokrotnie wspominanego przeze mnie Państwa Mogołów. Agra była jedną z jego stolic. Budowę fortu rozpoczęto w 1565, a ukończono w 1573 roku. Kompleks od zewnątrz otoczony jest wysokimi, kilkunastometrowymi murami, jak sama nazwa wskazuje, w kolorze czerwonym. Do ich budowy posłużył czerwony piaskowiec. Już przed przekroczeniem głównej bramy fort wydaje mi się bardziej ciekawy, potężny i zwyczajnie bardziej zachęcający niż jego odpowiednik w Delhi. Ponieważ posiadam wcześniej kupiony elektroniczny bilet, omijam kolejki do kas, przechodzę pobieżną kontrolę bezpieczeństwa i jestem już po wewnętrznej stronie.

Podobnie jak ten w Delhi, fort w Agrze składa się z kompleksu kilkunastu mniejszych i większych budynków. Wśród nich jest oczywiście meczet, ale też pałace, sale audiencyjne, ogrody czy obiekty gospodarcze. Ot, niemalże miasto w mieście. Zwiedzających bardzo wielu, jednak z każdym kolejnym dniem pobytu w Indiach coraz mniej mi to przeszkadzało. Musiałem się przyzwyczaić, że sam z ciszą wokół nigdy tu nie będę, a w każdym węższym korytarzu, przejściu, czy punkcie widokowym trzeba się przeciskać, albo odstać w kolejce, by przejść dalej.
Jednym z ciekawszych miejsc na terenie twierdzy jest punkt widokowy, z którego widać rzekę oraz oddalony Taj Mahal. To znaczy powinno być go widać, o ile akurat smog i mgła nie są zbyt gęste. Ja miałem to szczęście i widziałem, jednak nie jest to regułą.
Czas w końcu na sedno wizyty w Agrze, czyli Taj Mahal. Miejsce symbol, jeden z 7 cudów świata, obiekt, który jak żaden inny nie kojarzy się tak bardzo z Indiami. Jestem coraz bardziej podekscytowany. Umawiam się ze swoim kierowcą tuk-tuka, a ten oznajmia mi, że będzie na mnie czekał o…6 rano. Lekki szok i zaskoczenie, ale tak, Taj Mahal najlepiej zwiedzać jest z samego rana. Nie, nie dlatego, że wtedy będzie tam pusto, bo pusto nie jest nigdy, ale dlatego, że o wschodzącym słońcu mauzoleum prezentuje się najbardziej zjawiskowo.
Nie ważne, że jest godzina 6 rano, na ulicach miasta i tak jest już tłok. Zatrzymujemy się przy zachodniej bramie prowadzącej na teren kompleksu. Z tego miejsca mam jeszcze około 15 minut podejścia pieszo.
Z kronikarskiego obowiązku zobowiązany jestem wspomnieć, że Taj Mahal, to tak naprawdę olbrzymi grobowiec – mauzoleum wybudowane w latach 1632-1654 przez władcę Szahdżahana z dynastii Wielkich Mogołów dla swojej przedwcześnie zmarłej żony Mumtaz Mahal. Kompleks składa się również m.in. z meczetu, gmachu bramy głównej, ogrodów, a na jego tyłach przepływa wspominana już przeze mnie rzeka Jamuna.
Kiedy przybywam do Taj Mahal jest kilkanaście minut po szóstej rano. Wciąż dość ciemno, lekko mgliście, mogę śmiało powiedzieć, że magicznie. Od razu zrozumiałem, że decyzja o przyjeździe o tak wczesnej porze była dobrym wyborem. Kierowca wiedział na co mnie namawiał.
Prawdziwy spektakl barw i piękna zaczął się dopiero około godziny 7, kiedy zaczęło wschodzić słońce. Oczywiście, jak to w Indiach, po pojawieniu się ponad horyzontem słoneczna kula ledwie przebijała się zza wszechobecnej mgły i zawieszonego smogu. Niewątpliwie ma to swój niepowtarzalny urok.
Im słońce było wyżej, tym kolory stawały się coraz cieplejsze. Zresztą Taj Mahal o każdej porze dnia wygląda inaczej i zdecydowanie zachwyca. Ja jednak z czystym sumieniem polecam poranną wizytę i spędzenie tam co najmniej dwóch godzin, tak by zobaczyć wschód słońca, zmieniające się barwy i budzący się do życia dzień.

Zaczynając myśleć o opuszczeniu kompleksu, dałem znać kierowcy, aby podjechał swoim tuk-tukiem w umówione miejsce. I po raz kolejny w dziczy indyjskiej ulicy znaleźliśmy się bez najmniejszego problemu. Szybki powrót na nocleg i…czas na drzemkę. Trzeba w końcu było odespać tak wczesną pobudkę. W tym też momencie doceniłem coś, czego dotąd w Indiach nie doceniałem i jeszcze tu nie wspominałem – wiele pokoi, w tym tych hotelowych nie ma okien. Po prostu, nie ma okna, jest więc ciemno i jednocześnie chłodniej (choć duszno), a także cicho. Drzemka za dnia wychodziła więc idealnie.
Taki też był ten ostatni dzień w Agrze. Leniwy. Postawiłem na odpoczynek, w międzyczasie wyjście na obiad, leżenie, siedzenie na tarasie… O godzinie 17:25 miałem bowiem pociąg do Jaipuru. 240 kilometrów i 5 godzin jazdy. Chciałem być wypoczęty przed podróżą.

