
Indie – Delhi – niełatwa stolica
Delhi, w większości przypadków to pierwsze miejsce w Indiach, do którego trafiają zagraniczni podróżni. Trafiłem tu i ja. Przeogromna metropolia, wraz z ciągnącymi się dziesiątkami kilometrów przedmieściami zamieszkana jest przez około 30 milionów (!) mieszkańców. Ogromne zagęszczenie ludności, prawdziwy tygiel kulturowy, narodowościowy i religijny. Miasto jak rzeka – trzeba wejść i popłynąć z jego nurem, żeby dać sobie szansę na przetrwanie w tym chaosie.
Do Delhi przyleciałem nad ranem i miałem spędzić trzy kolejne noce. Miał być to czas na aklimatyzację i wczucie się indyjski klimat zanim wyruszę w dalszą podróż. Miałem też wrócić tu na ostatni nocleg i dzień przed lotem powrotnym do Polski.
Miasto oferuje szereg zabytków i innych atrakcji. Jeszcze w Polsce zrobiłem listę tego, co chcę zobaczyć. Orientacyjnie naniosłem też wszystkie te punkty na mapę. Szybko jednak zrozumiałem, że to co na mapie wydawało się, że leży w odległościach możliwych do pokonania bez większej traty czasu i energii i w innych miastach świata by się dało zrealizować, w Delhi będzie nierealnym.
Na początek jednak taxi zawozi mnie do hotelu, nastawiam budzik na godzinę 12 i zasypiam w kilkugodzinną drzemkę, aby odespać podróż z Polski. Wcześniej umówiłem się z kierowcą taksówki, że odbierze mnie spod hotelu i zawiezie do centrum pokazując kilka jego najważniejszych punktów. Pierwszego dnia nie czułem się na tyle odważny i pewny, by samotnie rzucić się w wir tego miasta. Wolałem powoli, najpierw zza szyby samochodu przypatrywać się i próbować zrozumieć co i jak tu funkcjonuje.

O umówionej godzinie taksówkarz już na mnie czeka w recepcji. Ruszamy do centrum. Na początek – Brama Indii. Jest to jeden z symboli i punktów orientacyjnych w Delhi, zlokalizowany mniej więcej w samym środku miasta. Monumentalna budowla została wzniesiona w 1921 roku ku czci poległych podczas I wojny światowej indyjskich żołnierzy. Spacer wokół Bramy był też moją pierwszą konfrontacją z indyjską uliczną rzeczywistością. Z racji rangi miejsca i jego lokalizacji, tereny wokoło są bardzo zadbane, chodniki czyste, a trawniki zielone i przystrzyżone. Wszędzie wokoło jednak nieprzebrane tłumy ludzi. Są oni dosłownie wszędzie, w ilościach niepoliczalnych.
Kolejnym punktem naszego objazdu była Świątynia Lotosu. Miejsce oddalone od Bramy o około 10 kilometrów. Dość daleko, jednak nie jak na tutejsze realia, co istotne dla osób wybierających transport publiczny, w pobliżu znajduje się stacja metra. Ja jednak wciąż cieszę się, że mam swojego kierowcę z samochodem. Sama Świątynia jest obiektem ciekawym i wyjątkowym. Została wybudowana w 1986 roku i należy do wyznawców bahaizmu. Bahaizm jako religia opiera się na równości wszystkich ludzi, a także dąży do unifikacji trzech największych religii monoteistycznych – chrześcijaństwa, islamu oraz judaizmu. W samej Świątyni Lotosu nie ma żadnych symboli religijnych, prawo do wejścia i kultu ma każdy. Ja do środka jednak nie wszedłem z najbardziej prozaicznego powodu, budynek był po prostu zamknięty. Razem z płynącym tłumem Hindusów okrążyłem gmach robiąc kilka zdjęć i wróciłem w poszukiwaniu swojego transportu. Jeżeli mam być szczery, miejsce, jak i sama świątynia nie oczarowały mnie, jednak mając wolną chwilę można się tu wybrać. Na pewno jest to coś innego i nietypowego.

Zrobiliśmy również krótki postój przy Świątyni Laxminarayan. Niestety, nie miałem możliwości wejścia do środka. Wybudowana w latach 30. XX wieku jest do dziś jedną z największych hinduistycznych świątyń w mieście. Wprawne oko dostrzeże na poniższych zdjęciach wymalowane swastyki. Jest ona bardzo popularnym motywem nie tylko w Indiach, ale i Azji (buddyzm). W hinduizmie odnosi się natomiast do bóstwa Ganesa.
Mój taksówkarz odwiózł mnie do hotelu i od tego momentu zostałem ja vs Delhi. Musiałem sobie radzić kompletnie samemu. Pomimo porannego zakupu i aktywacji karty SIM w telefonie, internet wciąż nie działał, a ten był mi potrzebny choćby do zamówienia Ubera (polecam jako środek transportu w indyjskich miastach) lub bieżącego weryfikowania mapy i połączeń metra. Na szczęście bez problemu znalazłem jeden z punktów mojego nowego operatora i po pół godziny wyszedłem zadowolony z działającym dostępem do Internetu. Mogłem ruszać na podbój Delhi!

Udałem się do jednego z najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych zabytków stolicy – Czerwonego Fortu. Wyprawa daleka, na szczęście metro nie zawiodło i zaliczając po drodze konieczną przesiadkę pomiędzy liniami, udało mi się dotrzeć do celu. Jak widać na poniższym filmiku, na wielu odcinkach poza ścisłym centrum, metro jeździ na powierzchni na estakadach, a samo dojście na stację do slalom pomiędzy różnymi przeszkodami. Kupując bilet, niezależnie czy robi się to w kasie lub automacie, należy podać stację docelową i na tej podstawie zostanie wyliczona opłata za przejazd.
Stacja metra Lal Quila oddalona jest około 300 metrów od placu przed głównym wejściem na teren Fortu. W Indiach nic jednak nie jest łatwe, za to wszystko jest fascynujące, w związku z czym spacer który powinien trwać dosłownie dwie minuty, zamienił się w niepowtarzalne przejście wzdłuż niesamowicie zakorkowanej ulicy w akompaniamencie przeraźliwie i nieprzerwanie piszczących setek klaksonów.
Jeszcze trochę przeciskania się i jestem już na placu przed Fortem. Zanim jednak dotrę do kas biletowych i punktu kontroli bezpieczeństwa muszę minąć plątaninę barierek i nieco tandetny lunapark. Słońce powoli chyli się ku zachodowi i czerwone mury Czerwonego Fortu przybierają przepiękne odcienie. Zaczyna mi się podobać coraz bardziej.

Sam Fort jest jednym z najważniejszych i najbardziej popularnych zabytków w Delhi. Wzniesiony w XVII wieku z chwilą przenosin stolicy z Agry do Delhi właśnie. Łączy wpływy architektury mongolskiej i perskiej. W okresie brytyjskiego kolonializmu wykorzystywany był jako kwatera wojskowa. Dziś wewnątrz wysokich czerwonych murów skrywa się park wraz ze zlokalizowanymi tam licznymi pałacami i meczetami. Dla wielu mieszkańców miasta stanowi on nie tyle atrakcję turystyczną, co miejsce spacerów i odpoczynku. Przestrzeń jest bardzo zadbana, czysta i co istotne, z racji otoczenia murami i oddalenia od ruchliwych ulic, panuje tu cisza i spokój, której tak bardzo wszędzie wokoło brakuje. To też pierwsze miejsce, gdzie spotykam w końcu nielicznych, ale jednak, turystów wyglądających na przybyłych z Europy.
Czas na terenie Fortu mijał mi wyjątkowo szybko. W końcu zacząłem sobie mówić, że powoli mi się tu podoba. Wiedziałem jednak, że za chwilę trzeba przekroczyć bramę i wrócić na piekielne ulice miasta. A będąc w tych okolicach warto wstąpić do nieodległego Old Delhi, czyli jednej z najstarszej części miasta. Jak łatwo się domyślić, tamtejsze ulice pełnią rolę wielkiego centrum handlu wszelakiego, a panujący tłok jest ciężki do opisania. Zmęczenie powoli już mnie dopadało, jednak mimo wszystko postanowiłem zajrzeć tam choć na chwilę, bez większego zagłębiania się w plątaninę tamtejszych uliczek. Jeszcze nie byłem na to gotowy.
Godziny wieczorne spędzam już w okolicach hotelu nie chcąc się zbyt od niego oddalać. O ile ruch i ilość ludzi w dzień była ogromna, to po zmroku staje się przeogromna. Dodając do tego momentami bardzo słabo świecące latarnie, robi się niezwykle ciekawa „mieszanka delhijska”. Jeżeli mam bardziej bezpośredni, to po zmroku miałem lekkiego stracha chodzić po ulicach w Delhi, czy jakiegokolwiek innego indyjskiego miasta. Ogromny ruch i często nieoświetlone pojazdy, dziury i głębokie wyrwy w ulicach, niewidoczne leżące odchody i inne śmieci nie zachęcały do spacerów. Wychodziłem jedynie coś zjeść, rozejrzeć się i za każdym razem czym prędzej wracałem do hotelowego pokoju. Na poniższych zdjęciach jedne z niezliczonej ilości identycznych ulic w dzielnicy Patel Nagar, gdzie zlokalizowany był mój hotel.
Ostatnim odwiedzonym przeze mnie miejscem w stolicy był Wielki Meczet (Jama Masjid). Zlokalizowany na wschodnich obrzeżach centrum, stosunkowo niedaleko Czerwonego Fortu. Jest to największy meczet nie tylko w mieście, ale i całych Indiach. Ogromny kwadratowy dziedziniec o boku długości 99 metrów może pomieścić aż około 25.000 wiernych.
Wchodząc na teren kompleksu mijam zdezelowane i nieczynne bramki wykrywające metal, nie ma też o dziwno żadnej kontroli bezpieczeństwa. O dziwo, ponieważ meczet w ostatnich latach był kilkukrotnie celem ataków terrorystycznych. Wstęp na teren dziedzińca jest darmowy, jednak kiedy przekraczałem bramę, wprawne oko pana porządkowego wyłapało mnie, a ten wskazał mi kartkę według której jako obcokrajowiec i nie muzułmanin musiałem kupić bilet wstępu. Przed wejściem na dziedziniec obowiązkowo należy również zdjąć buty i zostawić je…gdziekolwiek lub na jednej z kilku naprędce skręconych półek.

Na uwagę zasługują również bezpośrednie okolice meczetu, które podobnie jak w przypadku nieodległego Czerwonego Fortu, należą do najstarszej części miasta – Old Delhi. Przeogromny tłok, korki, wąskie przejścia, setki sklepów i straganów wystawiających się niemal na środek ulicy. Jadąc Uberem kierowca postanowił wysadzić mnie kilkaset metrów przed bramą meczetu i jak sam tłumaczył, nie miał ochoty wjeżdżać dalej, bo zajęłoby to dużo czasu, a potem niemiałby jak wyjechać. No i nawet mu się nie dziwię, miał rację. Pieszo pokonałem ten odcinek znacznie szybciej, a co zobaczyłem, to też moje.

Wielki Meczet zakończył moje zwiedzanie Delhi. Planując wizytę w tym mieście, na swojej liście miałem znacznie więcej punktów, które chciałem „odhaczyć” i zobaczyć. Niestety rzeczywistość szybko wszystko zweryfikowała. To co na mapie wydawało się blisko, w rzeczywistości było znacznie dalej, a droga pomiędzy miejscami trwała dłużej i była też bardzo męcząca. Delhi wyssało ze mnie dużo energii. Miałem zresztą spędzić tu cztery dni poświęcone tylko na zwiedzanie, ostatecznie wyszły z tego trzy, w dodatku niepełne. Czy żałuję? Absolutnie nie. Jeden z dni, które miałem spędzić w Delhi zamieniłem na wizytę w mieście Bharatpur i okolicach. Miałem zwyczajnie dosyć Delhi, chciałem stamtąd jak najszybciej i choć na chwilę uciec i kiedy tylko taka okazja się pojawiła, to ją wykorzystałem.
Nie zamierzam ukrywać, że Delhi jest ciężkim i trudnym miastem. Dla większości przybywających z zagranicy jest to też pierwsze zetknięcie z Indiami i wiele osób chce też stąd jak najszybciej uciekać. W ogóle mnie to nie dziwi, sam miałem zresztą identycznie. Potem jest i będzie już tylko lepiej. Z własnego doświadczenia proponuję przeznaczyć na Delhi 1-2 dni po przylocie celem aklimatyzacji w Indiach i po tym czasie wyjechać, a dokładniejsze zwiedzanie stolicy zostawić na sam koniec pobytu w Indiach, kiedy wszystko będzie już łatwiejsze i (teoretycznie) bardziej dla nas normalne.

