
Indie – Jaipur – Kolorowa stolica Radżastanu
Przez kolejny tydzień moim tymczasowym indyjskim domem miał być Radżastan. Największy powierzchniowo ze wszystkich stanów, położony na pustynnym północnym zachodzie kraju, w pobliżu granicy z Pakistanem. Mówi się, że jest to najbardziej kolorowy indyjski stan i jeden z najchętniej odwiedzany przez turystów. Faktycznie, region wyróżniał się kolorowymi miastami, interesującymi zabytkami…turyści też byli, ale w co najmniej 95% indyjscy. Ci z zachodu czasami się pojawiali, jednak zdecydowanie sporadycznie.
Mój plan na Radżastan zakładał odwiedziny trzech miast: Jaipur, Jodhpur oraz Udaipur. Ze względu na swoją charakterystyczną zabudowę nazywane odpowiednio różowym, niebieskim oraz białym miastem. Nie wystarczyło mi natomiast czasu na odwiedziny dwóch innych znanych zabytkowych miast – Bikaner i Jaisalmer, wszystkiego jednak się nie da.
Tytułowy Jaipur jest największym miastem i stolicą stanu. Liczy około 4,5 mln mieszkańców, co jednak po wcześniejszym pobycie w Delhi wydawało mi się liczbą niewielką. Do miasta przybywam późnym wieczorem pociągiem z Agry. Od razu łapię tuk-tuka i po krótkich negocjacjach, w przeliczeniu za około 5-6 zł jadę w kierunku zarezerwowanego wcześniej hotelu. Melduję się i od razu idę spać.
W Jaipur mam w planie spędzić 3 noce, co daje 2 pełne dni na zwiedzanie. Na poznanie miasta poświęcam jednak tylko jeden z nich, pierwszy. O poranku, nie tracąc czasu od razu wyruszam na ulice. Moim celem jest odwiedzenie tutejszych pałaców. Zanim jednak tam dotrę, muszę się zmierzyć z nienajłatwiejszą codziennością, czyli indyjską ulicą.
Jak widać na powyższych zdjęciach, określenie „różowe miasto” nie jest przypadkowe. Większość budynków w najstarszej części wykonana jest z czerwonego marmuru, który nadaje elewacjom charakterystyczną barwę (dla mnie jest to bardziej kolor czerwony niż różowy, ale niech już pozostanie różowy).
Po kilkunastu minutach spaceru, a właściwie przebijania się między ulicą, chodnikiem zastawionym różnymi towarami, skuterami, dziurami i innymi pieszymi docieram to pierwszego z punktów zaplanowanych na ten dzień. Jestem przed symbolem Jaipuru – Pałacem Wiatrów. Nazywany jest również Hawa Mahal. To niezwykle reprezentacyjna fasada kompleksu pałacowego skierowana na główną ulicę miasta. Jej cechą charakterystyczną jest wkomponowanie w elewację setek małych okienek. Podobno ich oficjalna liczba to 953, jak dla mnie nieco za dużo, ale wszystko zapewne jest kwestią sposobu ich liczenia. Okienka te miały umożliwić zamieszkałym w pałacu damom obserwowanie życia miasta, nie narażając ich przy tym na widok publiczny.
W Indiach nic nie jest takie, jak można przypuszczać, więc aby dostać się na teren pałacu trzeba wejść od drugiej strony, co w tym przypadku oznacza kilkusetmetrowy spacer „nieco na wyczucie” i zajście od kompletnie innej strony i innej ulicy.
Przeciskam się, wchodzę w bramę, mijam jakieś podwórko, stragany, parking i w końcu udaje mi się dotrzeć do miejsca, które musi być oficjalnym wejściem na teren kompleksu. Jest również kasa i cennik…W większości turystycznych miejsc w Indiach (zresztą nie tylko w Indiach) miejscowi mają swoje ceny biletów, natomiast zagraniczni turyści swoje, zazwyczaj kilka razy wyższe. W Europie nie do pomyślenia, tutaj pozostaje mi to zaakceptować, innego wyjścia nie mam, zresztą i tak nie mówimy tu o jakiś bardzo wysokich kwotach.

Przechodzę przez bramę, wchodzę na dziedziniec i jakbym trafił do kompletnie innego miejsca. Osłonięte od ulicznego gwaru, z dużą ilością cienia, fontanną w centralnym punkcie i przygrywającą gdzieś z boku orkiestrą. Aż chce się usiąść, odpoczywać, przypatrywać ludziom i słuchać lokalnej muzyki.

Po krótkim odpoczynku kieruję się na wyższe kondygnacje, tak by znaleźć się od wewnętrznej strony pokazywanej wcześniej fasady z setkami okienek. Teraz mogę poczuć się jak tutejsze damy sprzed wieków i z ich perspektywy spojrzeć na Jaipur.
Z chwilą wyjrzenia za okno od razu przypominam sobie gdzie jestem. Cisza, spokój i muzyka zostaje z tyłu, a mnie uderza puls miasta. Ulica, którą spacerowałem jeszcze kilkanaście minut wcześniej z góry robi jeszcze większe wrażenie. Stoję, przyglądam się i zastanawiam jak ja byłem w stanie przechodzić przez te jezdnie pomiędzy pędzącymi autami. Patrząc z tej perspektywy wydaje się nierealnym, a jednak…

Tak na dobrą sprawę, poza przepiękną ścianą fasadową oraz widokami, w Hawa Mahal nie ma za bardzo nic innego ciekawego. Co chciałem, to zobaczyłem, odpocząłem i postanowiłem kierować się dalej, w stronę kolejnego z pałaców. Daleko nie jest, zanim jednak dotrę na miejsce standardowo czeka mnie przeciskanie się między tuktukami oraz błądzenie w wąskich, krętych i brudnych uliczkach.

Trafiam w końcu do Pałacu Miejskiego. Nieco ukryty w gęstej zabudowie, imponuje od momentu przekroczenia bram. Jego początki sięgają 1. połowy XVIII wieku. Tak jak wcześniej opisując zabytki w Delhi lub Agrze wspominałem o dynastii Mogołów, tak teraz mamy do czynienia z Radźputami, czyli rycerskimi rodami zamieszkującymi obszar dzisiejszych północno-wschodnich Indii. Kraina nazywana była Radźputaną, a dziś zajmuje ją stan Radżastan.
Kompleks pałacowy składa się z kilku dziedzińców, ogrodów, świątyń oraz budynków mieszkalnych i reprezentacyjnych. Obecnie w większości sal znajdują się ekspozycje muzealne oraz galerie sztuki. Jak na Indie przystało, nie zabrakło również licznych sklepów z lokalnym rzemiosłem i gastronomią. O tym jak wielu było zwiedzających, z oczywistych względów i niechęci do powtarzania się nie wspomnę. Było dużo. Co jednak zwracało moją uwagę, to zamiłowanie mieszkańców Indii do fotografii. Fotografuje się każdy i wszędzie, od serii zdjęć smartfonowych, po mniej lub bardziej profesjonalne aparatowe sesje zdjęciowe. O tym ile razy ja byłem proszony o pozowanie, to nawet już nie potrafię policzyć…
Skoro jestem już przy tematyce pałacowej, to muszę wspomnieć o miejscu, gdzie zatrzymałem się na nocleg. W pewnym sensie mój hotel mieścił się w pałacu, a dokładniej w jednej z dawnych rezydencji najbogatszych mieszkańców miasta. Dosyć dziwny układ budynku, piwnice, parter, kilka pięter i półpięter, a pomiędzy nimi patia i dziedzińce. Miało to swój niesamowity klimat, a cena za noc, to jedyne 50zł – Rawla Mrignayani Palace
Najpiękniejszy był jednak taras na dachu. Idealne miejsce do obserwacji panoramy miasta oraz zachodu słońca. Chwila wytchnienia, spokoju i piękne widoki przed wyruszeniem na poznawanie wieczornego życia Jaipuru.
Większość domów w Indiach ma płaskie dachy, które pełnią różnorakie funkcje. Najczęściej są to po prostu tarasy, gdzie całe rodziny spędzają wolny czas, jedzą, bawią się, imprezują…Nierzadko też dachowe tarasy pełnią funkcję po prostu dodatkowego składziku na wszelkie niepotrzebne w domu graty. Tak czy siak, potencjał jest w nich niesamowity.
Prawdziwe życie miasta rozpoczyna się jednak po zmroku. Ulice stają się jeszcze bardziej zatłoczone, klaksony głośniejsze, nawet krów jakby więcej się przechadza. Wyruszam i ja. O ile za dnia na indyjskiej ulicy trzeba mieć oczy i uszy dookoła głowy, to po ciemku trzeba mieć jeszcze bardziej. Nie sztuką jest wpaść w dziurę, krowi placek, czy też nie dostrzec w porę nieoświetlonego tuktuka, albo czegokolwiek innego. Jest prawdziwy gwar, jedni pędzą do świątyni, inni coś zjeść, jeszcze inni po prostu się kręcą jakby bez większego celu. Jest niesamowicie!


Kolejny dzień pobytu w Jaipurze, to nieodległa wycieczka 10 kilometrów za miasto. Za cel stawiam sobie Fort Amber. Oczywiście mógłbym złapać taxi lub tuktuka i przejechać ten kawałek, ale przecież to by było za proste. Zorientowałem się, że dojeżdża tam miejski autobus, określiłem mniej więcej jaką trasą jedzie i gdzie mogę go złapać. Tak też zrobiłem i po chwili pędziłem już w kierunku twierdzy. W środku tłok, wszystkie miejsca zajęte, jednak kiedy zostałem wypatrzony przez pasażerów, ci od razu chcieli mnie wpuścić na swoje siedzonka. Podziękowałem i postanowiłem usiąść sobie na schodkach przy drzwiach. W końcu Indie, trzeba się dostosować do tutejszych standardów.
Historia fortu, jak i samego miasteczka Amber u jego podnóża jest dłuższa niż dzieje nieodległego Jaipuru. Pierwsze budynki powstały tu bowiem już około roku 1000. Dopiero w XVIII wieku stolica Radźputów została przeniesiona z Amber do nowozałożonego Jaipuru, gdzie też powstał nowy pałac.
Prawdę mówiąc nie zagłębiam się aż tak bardzo w zawikłaną historię tego miejsca i fortu. Po prostu spaceruję, zwiedzam i napawam się widokami, które rozpościerają się stąd na całą okolicę. W pewnym momencie postanawiam sobie zrobić przerwę i siadam na ławce gdzieś na jednym z dziedzińców. Po chwili obok mnie zjawia się hinduska rodzina. Najpierw siada chłopczyk, rodzice robią mu zdjęcie ze mną, potem dziewczynka i kolejne zdjęcie, a następnie oboje ze mną w środku. Wyszło więc na to, że byłem większą atrakcją niż otaczające pałace, rzeźby, obrazy i krajobrazy. Życie celebryty musi być ciężkie i męczące…

Jeszcze całkiem niedawno jedną z atrakcji fortu był wjazd, a właściwie wejście pod górę, na grzbiecie tutejszych słoni. Pojawiały się również zarzuty, że zwierzęta są przemęczone i źle traktowane. Ja słoni już nie spotkałem (z wyjątkiem jednego idącego środkiem ulicy w Jaipurze), a wjazd do fortu dla chętnych odbywa się z użyciem koni mechanicznych terenówek. I bardzo dobrze. Na pożegnanie z fortem kilka zdjęć okolicy, samego miasteczka Amber nie zwiedzałem.
Ostatnie popołudnie w mieście spędziłem już tylko na odpoczynku i zbieraniem sił na kolejny odcinek podróży. Po Indiach zresztą nie da się non-stop spacerować i coś zwiedzać. Miasta i ich chaos zbyt bardzo wysysają energię i męczą, gorąca pogoda również niekoniecznie jest sprzymierzeńcem. Czasami po prostu trzeba sobie kupić piwo, wrócić do hotelu i posiedzieć w ciszy w pokoju, bo to jedyne miejsce, gdzie ciszy można doświadczyć.
Kolejnym moim przystankiem drugie największe miasto stanu Radżastan – Jodhpur. Pomiędzy miastami przemieszczam się pociągiem.

