Indie – Jodhpur – Błękitne miasto u stóp fortu
Opuściłem Jaipur i po 6,5 godzinach jazdy pociągiem dotarłem do drugiego największego miasta stanu Radżastan – Jodhpur. Tym razem, jak na warunki indyjskie, jestem w naprawdę niewielkim (no dobrze, średnim) mieście. Jodhpur liczy sobie bowiem około miliona mieszkańców. I już na samym początku mogę śmiało napisać, że było to miasto, w którym czułem się najlepiej i było skrojone na miarę. …a może właśnie będąc w Jodhpur na dobre oswoiłem się z Indiami i dlatego zacząłem się czuć już bardzo swobodnie…? Sam teraz nie wiem.
Do miasta przybywam pociągiem w godzinach popołudniowych, cel jak zawsze – wynegocjowanie normalnej ceny w tuk-tuku i jazda do hotelu. Na przeddworcowym placu wyłapuje mnie, jak się okazał chwilę potem, „szef” tuk-tukarzy. To z nim prowadzę negocjacje ceny i dopiero po ustaleniu stawki prowadzi mnie do konkretnej maszyny. Ładuję się, kierowca odpala silnik i nic, kolejnych kilka prób i decyzja, że muszę zmienić tuk-tuka. Szef woła innego kierowcę ze swoim motorkiem i z nim już ruszam do celu. Mój hotel, a właściwie pensjonat mieścił się w najstarszej części miasta. Dziury w ulicy tam takie, że jedną ręką kurczowo trzymam się jakiejś rurki, drugą ręką trzymam bagaże i wciąż nie mam pewności, że zaraz nie wypadnę.
Po zameldowaniu się szybka kolacja, piwo kupione w lokalnym monopolowym i spędzam czas na tarasie na dachu. Mam przepiękny widok na górujący nad miastem fort, ten jednak będzie moim celem na następny dzień.
Zwiedzanie Jodhpuru rozpoczynam od najbliższej okolicy mojego pensjonatu, czyli tutejszej starówki. Plątanina bardzo wąskich, nieregularnych uliczek, gęstej zabudowy…spaceruję bez większego celu. W pewnym momencie nawet na chwilę się zgubiłem, ale to przecież nic. Póki co i tak nie miałem żadnego konkretnego celu. Co mnie pozytywnie zaskoczyło, to czystość, jak na Indie było na prawdę bardzo czysto i spokojnie.
Miasto powoli budziło się do życia, sklepy, warsztaty i inne lokale stopniowo się otwierały, gdzieś rozpoczynały się jakieś remonty. Nawet tuk-tuków nie było aż tak dużo, a te co były wydawały się mniej szalone. Spacer wąskimi, ciasnymi uliczkami miał też jeszcze jedną zaletę – było przyjemnie chłodno. Cień i chłód murów robił swoje.
Po pewnym czasie wychodzę na główny plac starej części Jodhpuru. Plac, który pełni funkcję rynku, a w centralnej jego części stoi zabytkowa wieża zegarowa. Trochę jak w Europie, ale jednak nie do końca.
Dostrzegam, że na szczycie wieży zegarowej znajduje się punkt widokowy. Oczywiście nikogo zwiedzającego na górze nie ma, jednak nie tracąc nadziei, że taras jest zamknięty wchodzę do środka z zamiarem wejścia na górę. Na dole kilku siedzących i nicnierobiących panów, krótka rozmowa i po chwili mam w ręku śmiesznie tani bilet na górę. Idę w „asyście” jednego z panów, który od razu pokazuje mi mechanizm zegara, opowiada, mówi, że się nim opiekuje. Bardzo też nalega na zrobienie mu zdjęcia.
Widoki z balkonu na górze, co tu dużo mówić, przepiękne. Stare miasto jak na dłoni, a nad nim górujący, przepiękny i majestatyczny fort. Wrażenie robi ogromne! Przy nim wszystko jest małe.
Czas w końcu, bym i ja podjął próbę zdobycia fortu. Aby dostać się na wzgórze ponownie muszę przejść przez ulice starówki. W poprzednim wpisie pisałem, że Jaipur nazywany jest różowym miastem, Jodhpur również ma swoje określenie związane z kolorem, a jest nim niebieski. Bardzo wiele budynków pomalowanych jest właśnie w odcienie błękitu lub niebieskiego. Istnieje wiele teorii na ten temat, wśród tych najpopularniejszych są te mówiące, że błękit miał odbijać promienie słoneczne i zapewniać chłód, odstraszać owady wlatujące do mieszkań, ale także miał to być kolor zarezerwowany pierwotnie dla kasty kapłańskiej, który został szybko skopiowany przez innych mieszkańców.
O ile spacer pomiędzy zabudowaniami jest bardzo przyjemny, to już ostatnie podejście pod fort robi się bardzo wymagające. Bardzo stroma droga, brak cienia i upał lekko dają się we znaki. A to był początek listopada i ledwie 30 stopni, jak zatem musi być tu męcząco, kiedy temperatury zbliżają się do 40 stopni…?
Zanim wejdę na teren twierdzy, zatrzymuję się na jednym z punktów widokowych by rzucić okiem na miasto. I jak to w Indiach, niezależnie gdzie, widok będzie podobny – niekończące się morze niskiej, chaotycznej zabudowy oraz unoszący się ponad nią gęsty smog.
Twierdza Mehrangarh, bo tak nazywa się jodhpurski fort, została wybudowana w XV wieku i jest jedną z najpotężniejszych tego typu budowli w Indiach. Samo wzgórze, na jakim została wybudowana liczy aż 122 metry wysokości. Pozostaje mi się tylko zastanawiać, jak ponad 500 lat temu ówcześni budowniczowie stworzyli takie architektoniczne arcydzieło. Jakie wrażenie fort musiał robić na mieszkańcach, gościach oraz tych, którym przyszła by do głowy próba jego zdobycia.
Ponieważ fort jest na prawdę ogromny, nie męczy aż tak duża liczba zwiedzających. Po prostu wszyscy się rozchodzą i nie ma aż tak dużego problemu z przeciskaniem się, wzajemnym blokowaniem lub staniem w kolejkach aby wejść do któregoś z pomieszczeń. Wystawy nie robią na mnie większego wrażenia, skupiam się na podziwianiu architektury, kunsztu wykonania oraz oczywiście widoków, jakie rozpościerają się z tej wysokości.
Mało też osób wie, ale w 2008 roku w forcie doszło do tragedii. Na terenie świątyni Chamunda Devi wchodzącej w skład zabudowań twierdzy w ogromnym ścisku doszło do wybuchu paniki i wzajemnego tratowania się. Zginęły 224 osoby, a ponad 400 odniosło obrażenia. Patrząc jak w niektórych miejscach jest wąsko, ciasno i stromo, a także jak niestety zachowują się Hindusi (przepychanie, wciskanie się), fakt oraz ogrom tej tragedii w ogóle mnie nie dziwią.
Wzgórze i pałacowe okna są także doskonałym miejscem, aby jeszcze raz spojrzeć na roztaczające się w dole miasto wraz ze swoją charakterystyczną niebieską zabudową.
Opisując Jaipur wspominałem o płaskich dachach domów i tamtejszych tarasach. W starej części Jodhpuru wiele tego typu tarasów funkcjonuje jako restauracje. I to dosyć specyficzne restauracje. Idąc na obiad musiałem wspiąć się na samą górę mijając trzy lub cztery piętra domu. Tak, domu, ponieważ idąc po schodach przechodziłem przez korytarz zwykłego domu rodzinnego, mijałem sypialnię, salon, pokój, gdzie dzieci leżały i oglądały telewizję. Gdzieś po drodze znajdowała się też kuchnia. Pani domu była kucharką, a mąż kelnerem. Menu skromne, zapisane na zwykłej kartce, połowy dań akurat nie było, ale to był właśnie znak, że wszystko jest świeże, przygotowywane na bieżąco z produktów, które akurat były dostępne.
Z chwilą nastania zmroku, jak w każdym indyjskim mieście, tak i w Jodhpurze ilość osób, pojazdów oraz decybeli na ulicach gwałtownie wzrasta. W żadnym innym mieście nie wydziałem tak wielu udekorowanych i podświetlonych tuk-tuków, jak właśnie tutaj. Czułem się także na tyle pewnie i bezpiecznie, że wieczorne spacery i przeciskanie się w nieprzebranych tłumach nie stanowiło dla mnie najmniejszego problemu. Co i rusz mijałem kolejne punkty z lokalnym street-foodem (swoją drogą przepysznym), malutkimi świątyniami z płonącymi świecami i dzwoniącymi dzwonami, czy wreszcie śpiącymi tu i ówdzie psami oraz krowami. To były właśnie takie Indie, jakie sobie wyobrażałem.
Teraz, kiedy już po pewnym czasie od powrotu z Indii porównuję radżastański Jodhpur i Jaipur, dochodzę do wniosku, że to właśnie Jodhpur jest zdecydowanie ciekawszy. Nieco mniejszy, czystszy, z mniejszą liczbą (indyjskich) turystów. Ma swój niepowtarzalny przyjemny klimat. No i oczywiście tutejszy fort, takiego nie ma chyba nigdzie indziej.
To jednak nie koniec mojej wizyty w Radżastanie…