Indie – Udaipur – Spokój nad jeziorami
Udaipur, ostatnie z miast w Radżastanie, które miałem w planie odwiedzić. Od Jodhpuru oddalone o około 250 kilometrów w kierunku południowym. Samolotu nie ma, pociąg również nie jedzie, pozostaje mi zatem wybrać autobus. Problemy pojawiały się od samego początku, ponieważ nie miałem możliwości zakupu biletu on-line wcześniej. Opcja niedostępna dla osób nieposiadających indyjskiego numeru telefonu i karty płatniczej. No cóż, z nadzieją, że nikt mi nie wykupi miejsc musiałem uzbroić się w cierpliwość i poprosić gospodarza w Agrze o pomoc w zakupie. Ostatecznie wszystko się udało i o nieludzkiej godzinie 5:30 rano stawiłem się na dworcu autobusowym w Jodhpurze.
Dworzec nieduży, brudny i zatłoczony, niektórzy śpią na betonowej posadzce. Rozkładu jazdy nigdzie nie ma, udaje mi się jednak upewnić, że jestem w dobrym miejscu (z tyłu głowy miałem przeczucie, że może w mieście jest kilka dworców autobusowych) i skąd odjedzie mój autobus do Udaipuru. Przede mną 250 kilometrów i 5 godzin jazdy. Na szczęście autobus, jak na indyjskie warunki bardzo dobry, spodziewałem się czegoś znacznie gorszego. Pierwszą część podróży przesypiam, kiedy się budzę autobus jedzie wąską, krętą drogą gdzieś w niewysokich górach. Za oknem coraz więcej zieleni, jakoś tak po prostu ładnie i przyjemnie. Taki właśnie jest południowy Radżastan.
Już przejeżdżając przez przedmieścia Udaipuru widzę, że jest tu jakby inaczej. Nie widać slumsów (a przynajmniej nie w tak wielkiej ilości), korki mniejsze, chaos i bałagan też jakby mniejsze. Samo miasto jest również nieduże, a w zasadzie jak na indyjskie realia małe – liczy tylko około pół miliona mieszkańców. Nazywane jest białym miastem, albo też …Wenecją lub Amsterdamem Indii. Udaipur położony jest nad jeziorami, jest tu też całkiem dużo zieleni, a zabudowa w większości ma białe lub jasne elewacje
Mój guesthaus zlokalizowany jest w najstarszej części miasta, ledwie kilka kroków od jeziora. Podobnie jak w Jodhpurze, tutaj też gospodyni zajmuje się kuchnią, a gospodarz obsługą gości. Jest krótkie menu, można wybierać z kilku pozycji śniadaniowych i obiadowych przyrządzanych na bieżąco w domowej kuchni. Zamawiam zupę, a po zjedzeniu od razu udaję się nad jezioro i pierwszy rekonesans miasta.
Zanurzam się jeszcze głębiej w zabudowę miasta i jestem pod coraz większym wrażeniem. Tak bardzo jest to inne miasto od tego co widziałem dotąd w Indiach. Tak bardzo czysto, spokojnie i nawet nie muszę się zbytnio martwić, że zaraz rozjedzie mnie jakiś skuter lub tuktuk. Na szczęście, albo i nie, nie dociera tu też zbyt wielu podróżników – Udaipur jest dość mocno nie po drodze, z nienajlepszym dojazdem, no i jet to też miasto małe i przez to nie aż tak bardzo popularne jak choćby Jaipur. Tym co szczególnie podoba mi się podczas spaceru są przepiękne malowidła zdobiące elewacje budynków.
Wędruję wąskimi bocznymi uliczkami, ruch praktycznie zerowy. Kiedy pojawiam się w miejscu, gdzie jest więcej sklepów, od razu zaczepia mnie sprzedawca z eleganckiego sklepu z koszulami i garniturami. Nie mam zamiaru niczego kupować, ale skoro zaprasza mnie do środka, mi się nigdzie nie śpieszy, to z ciekawości postanawiam zajrzeć. Rozmawiamy, sprzedawca pokazuje mi album ze zdjęciami, opowiada o swojej pracy, tym co szyją i sprzedają. Pada też pytanie czy nie potrzebuję garnituru, albo chociaż marynarki. Nie potrzebuję, ale skoro już rozmawiamy, to drążę temat i pytam jak dużo czasu potrzebują na uszycie garnituru i okazuje się, że wystarczy jedna doba. Z mojej strony lekkie zdziwienie, ale sprzedawca od razu wyjaśnia, że to rodzinny biznes i każdy z członków rodziny zajmuje się jednocześnie czymś innym. Ktoś szyje spodnie, inny marynarkę, jeszcze ktoś koszulę, potem pranie, prasowanie. Jak rodzina jest liczna, obowiązki podzielone, to opcja garnituru na drugi dzień wydaje się całkiem realna.
Udaipur, to też świątynie, a tą najbardziej znaną hinduistyczną jest Jagdish Temple. Zlokalizowana w ścisłym centrum miasta, w gęstej zabudowie, a mimo to rzuca się w oczy już ze znacznej odległości. Od razu największe wrażenie robi na mnie przepięknie zdobiona elewacja z misternie wykonanymi płaskorzeźbami przedstawiającymi zwierzęta i bóstwa.
Opuszczam świątynię i kieruję się do pałacu. Udaipur, podobnie jak inne miasta w Radżastanie i Indiach, ma swój miejski pałac. Zanim tam dotrę, jeszcze krótka przeprawa zatłoczoną ulicą. W Indiach idąc przez miasto ani na chwilę nie można się zrelaksować, w każdym momencie rozglądam się na boki, patrzę pod nogi i nasłuchuję klaksonów zza placów. Inaczej nawet najkrótszy spacer mógłby się różnie skończyć.
Pałac w Udaipurze wyróżnia się swoim położeniem – tuż nad brzegiem jeziora na wzgórzu. Nie jest to jeden budynek, a cały kompleks mniejszych pałaców, dziedzińców, krużganków…wnętrza nie zachwycają, nie wyróżniają się niczym spośród innych obiektów tego typu w Indiach. Wystawy muzealne, galerie obrazów, rzeźb, broni, instrumentów muzycznych i co tylko jeszcze się znajdzie. Największe wrażenie robią jednak widoki rozpościerające się w kierunku miasta i jeziora.
Określenie „białe miasto” nie wzięło się znikąd – jak okiem sięgnąć po horyzont tylko biel, niemalże wszystkie elewacje w mieście utrzymane są w tym kolorze.
Po wizycie w pałacu przemieszczam się na południe miasta, do parku nad jeziorem. Kawał dużego zielonego terenu ledwie kilkanaście minut spaceru od centrum. Idealne miejsce na chwilę spokoju, ciszy…nawet ludzi (jak na warunki indyjskie) niewielu. Można spacerować, są też możliwości zakupu rejsu po jeziorze. Ja jednak po prostu spaceruję, a potem siadam i odpoczywam korzystając z uroków miejsca.
Spaceruję, spaceruję i trafiam na ten cudowny sprzęt. W zasadzie najpierw go słyszę, a dopiero potem widzę. Toporny drewniany wózek, przeraźliwie głośny silnik spalinowy i pan który to obsługuje. Tak też odkryłem chyba najpyszniejszy napój, jaki kiedykolwiek piłem – sok z trzciny cukrowej. Wyciskany, a w zasadzie prasowany na moich oczach, lekko brudny i mętny i tak bardzo słodki. Orzeźwienie i smak niesamowite.
Podobnie jak w innych indyjskich miastach, tak i w Udaipurze prawdziwe życie zaczyna się po zmroku. Przez cały dzień lekko senne, po zachodzie słońca budzi się do życia. Na wąskie uliczki centrum i na ghaty nad jeziorem wylewają się tłumy ludzi.
Nad samym jeziorem tłumy mieszkańców, a moją uwagę przykuwają w szczególności kobiety ubrane w kolorowe tradycyjne stroje. Wiele z kobiet przynosiło nad jezioro własnoręcznie wykonane małe łodzie, które następnie puszczały na wodzie. Kto nie miał łodzi, ten kładł świeczki na kawałku kartonu i następnie wodował na jeziorze. Domyślam się, że jest to jakiś religijny rytuał, jednak ilość śmieci trafiająca w ten sposób do wody jest wręcz zatrważająca.
Udaipur opuszczam z dobrymi wspomnieniami. Nieduże, bardzo przyjemne miasto, w sam raz na odpoczynek i chwilę relaksu w podróży po szalonych Indiach. Z racji położenia w oddaleniu od głównych szlaków, omijane jest przez wielu turystów. Na szczęście są jednak autobusy, a miasto ma też swój lokalny port lotniczy, z którego to wylatuję na północny wschód kraju. Najbardziej niesamowite atrakcje Indii dopiero przede mną.