
Kisz (Kiş) – Klimatyczny azerski koniec świata
Będąc w Szeki postanowiłem zrobić sobie krótką wycieczkę do miejscowości, a właściwie wioski, jeszcze bardziej klimatycznej i jeszcze bardziej oddalonej od wszelkich szlaków komunikacyjnych. Do miejsca, gdzie dalej są już tylko ośnieżone szczyty Kaukazu i przebiegająca gdzieś pomiędzy nimi granica z rosyjskim Dagestanem.
Wieś Kisz (Kiş) oddalona jest od Szeki o około 8 kilometrów. Wizyta i krótki spacer jej ulicami same w sobie mogą być niemałą atrakcją. Dojazd nie powinien być żadnym problemem, wystarczy bowiem pójść na główny plac Szeki i złapać bezpośrednią marszrutkę. Drobnym kłopotem okazało się dla mnie jedynie zlokalizowanie odpowiedniego przystanku po właściwej stronie ulicy, ale miejscowi jak zawsze okazali się pomocni i od razu pokierowali w odpowiednie miejsce. Po chwili siedziałem już w busiku z numerem linii ’15′.

Marszrutki jeżdżą stosunkowo często, nawet co 10-15 minut, konkretny rozkład jazdy (co oczywiste) nie istnieje. Na trasie pojawiają się wozy najgorsze, najstarsze i najbardziej wyeksploatowane, jakie są możliwe. Wszystko z powodu fatalnego stanu drogi prowadzącego do wioski oraz jakości dróg już na miejscu. Falujący bruk, wyrwy, zapadające się pobocza, płynący środkiem potok…o jakimkolwiek asfalcie można zapomnieć. Średnia prędkość jazdy nie przekracza 20 km/h.

Można sobie zadać pytanie, co właściwie można robić w tym Kisz…? Otóż nic! To nie jest miejsce, żeby coś w nim robić. Wystarczy po prostu udać się przed siebie, w te wąskie uliczki, pomiędzy zabudowania, podziwiać górskie szczyty. Tutaj nie ma turystów, do Kisz nikt poza miejscowymi w zasadzie nie dociera. Nie było więc dla mnie zdziwieniem, kiedy po kilku minutach zostałem wypatrzony przez mieszkańców. Stałem się również atrakcją dla dzieciaków, z którymi niestety jednak nie byłem się w stanie w żaden sposób dogadać.
Nieutwardzone ulice wioski oplata sieć rur gazowych (z racji tektoniki gazociągi są tu nad ziemią, a nie pod nią) oraz…wodociągów. To właśnie rozprowadzenie wody wydało mi się najciekawsze – pompy, rozgałęzienia i…sieć gumowych węży prowadząca do poszczególnych domów. Proste? Proste! I jak widać jakoś to musi działać.

W wiosce nie ma ulicznego oświetlenia, mało kto ma również samochód (zresztą do niektórych domów i tak nie ma jak dojechać). Nawet spacerując, trzeba co i rusz zerkać pod nogi by nie zaplątać się w rury, albo nie wpaść…w wodę. Wieloma tutejszymi drogami spływają małe potoczki, część z nich pewnie bierze swój początek z pękniętych rur, a część spływa z wyżej położonych miejsc, gdzie mogą być górskie źródła. O spływającej deszczówce mowy być nie mogło, bo zwyczajnie nie padało i był upał.
Zwiedzanie wioski powinno zająć około godziny. Nie ma tutaj sklepów, nie ma kawiarni, można jedynie spacerować, oglądać krajobrazy, spróbować porozmawiać z ciekawymi turystów mieszkańcami. Jest natomiast malutki, średniowieczny kościół św. Elizeusza, wybudowany w stylu podobnych obiektów z terenu dzisiejszej Gruzji i Armenii. Ja niestety z jakiegoś powodu do kościoła nie dotarłem…
Kiedy postanawiam wracać do Szeki, wystarczy mi podejść na główne wiejskie klepisko (to znaczy plac) i wsiąść do czekającej marszrutki. Można też złapać ją na głównej drodze machając kierowcy na zatrzymanie w dowolnym miejscu.

