Meksyk 2021

Meksyk – Cancun – miasto o dwóch twarzach

Większość osób na hasło „Cancun”, w swojej wyobraźni widzi błękitne morze, szerokie plaże i ciągnące się kilometrami wzdłuż niej ekskluzywne hotele. Tak też jest. Do wspomnianych obiektów trafiają tysiące turystów ze Stanów Zjednoczonych, Kanady oraz Europy, w tym coraz liczniej również z Polski. Ale czy to jedyny obraz tego nadmorskiego meksykańskiego miasta? Nie do końca…

Do Cancun przyjeżdżam późnym popołudniem, wysiadam na głównym dworcu autobusowym i z pomocą nawigacji kieruję się w stronę zarezerwowanego hotelu. Nie jestem blisko morza, wokół mnie nie ma bogatych turystów z pięciogwiazdkowych hoteli. Wylądowałem w środku zatłoczonego, głośnego i lekko chaotycznego meksykańskiego miasta. Do dzielnicy hotelowej mam ponad 5 kilometrów. Ja jednak nie tam, swój pobyt planuję bowiem spędzić w tym „prawdziwym” Cancun, gdzie turystów w zasadzie się nie uświadczy.

Okolica mojego hotelu na pierwszy rzut oka miała prawo budzić strach i przerażenie, jednak jak się bardzo szybko okazało, miejsce to było bardzo bezpieczne i przyjazne. Z okolicznych budynków i podwórek rozbrzmiewała muzyka przeplatana głośnymi i wesołymi rozmowami mieszkańców. Musiało być dobrze.

Sam mój hotel był w typowym amerykańskim stylu motelowym, z wejściami do pokoi wprost z zewnętrznej galerii. Ledwie 3 gwiazdki, swoją drogą i tak dane na wyrost. Gośćmi tu byli w zasadzie wyłącznie Meksykanie, ale to właśnie było to, czego szukałem. Szybko zostawiłem rzeczy i ruszyłem poszukać czegoś do jedzenia w najbliższej okolicy. W pierwszej napotkanej knajpce, gdzie też się zatrzymałem, od razu wzbudziłem niemałe zainteresowanie. Na próbę rozmowy przysiadł się do mnie nawet sam właściciel. Szybko zrozumiałem, że dawno nie było tu gościa z Europy.

Najedzony wracam do hotelu po drodze zachodząc do supermarketu, by kupić i wypić urodzinowe piwo. Po całym dniu podróży nie mogło smakować inaczej, niż rewelacyjnie. Zwiedzanie miasta zaplanowałem na cały kolejny dzień.

Poranek przywitał mnie ulewnym deszczem, który w tej części półwyspu Jukatan nie jest niczym nadzwyczajnym. Silna ulewa na moje szczęście szybko przeminęła i mogłem wyruszyć na zwiedzanie miasta. Nie mając sprecyzowanego planu postanowiłem wyruszyć na północny wschód w kierunku plaży El Nino. Wciąż pozostawałem w lokalnym klimacie, z dala od turystycznego zgiełku. W końcu też mogłem w świetle dziennym nieco lepiej obejrzeć i poznać okolicę mojego hotelu.

Po około pół godziny nieśpiesznego spaceru napotykam w końcu na grupy turystów, to też znak, że jestem już prawie nad morzem, a żeby być jeszcze bardziej dokładnym, to znajduję się przy przystani, z której odpływają promy na sąsiednią wyspę Isla Mujeres. Jeśli miałbym dodatkowy dzień na pobyt w Cancun, na pewno udałbym się również i tam. Czasu jednak nieco brakowało, zatem kontynuowałem wędrówkę w kierunku przystani rybackiej i wspomnianej już plaży El Nino.

Sama plaża, nie ukrywajmy, do najpiękniejszych na świecie nie należała, ale ja też takiego miejsca nie szukałem i do niczego nie potrzebowałem. Wokół znajdowało się natomiast wiele małych knajpek, budek z tacos oraz innymi meksykańskimi przekąskami. Z głośników rozbrzmiewała klimatyczna muzyka w rytmie bachaty, tak bardzo pasująca do tego miejsca i okoliczności.

Wszelkiego rodzaju ryby, tacos, tortas, koktajle…kto czego tylko zapragnie. Choć większość z okolicznych gastronomicznych przybytków wyglądem nie przypomina lokali z najdroższych kurortów, a przeciętny pracownik polskiego sanepidu dostałby zawału na myśl, że miałby coś zamówić i zjeść, to tak na prawdę nie ma czego się bać. Jedzenie jest na prawdę smaczne, świeże i przygotowywane na bieżąco. Ceny? Za porcję tacos składającą się z 3-4 placków z mięsem i dodatkami zapłacimy w przedziale 30-50 peso. Nie mogąc się zdecydować się gdzie zamówić, wybieram chyba najbardziej niepozorną budkę z najbardziej sympatycznym starszym panem. Nie zawiodłem się. Po nieco nieudolnej próbie złożenie zamówienia (hiszpańskiego nie umiem za grosz), przemiły pan od razu zabrał się za przygotowywanie dla mnie jedzenia z chęcią pozując również do zdjęć.

Najedzony i wypoczęty ruszam na dalszy spacer po mieście. Wciąż wędruję po jego północn-wschodniej części. Na niebie wiszą złowrogie czarne chmury, jednak na szczęście kolejnych ulew brak. Do opisu Cancun chyba najlepiej pasuje stwierdzenie, że to połączenie miasta z USA z metropolią Ameryki Południowej. Gęsta sieć ułożonych pod kątem prostym ulic, najczęściej brak chodników, las ciągnących się słupów z liniami energetycznymi i telefonicznymi, a pomiędzy tym wszystkim, nieco chaotyczna i bardzo różnorodna zabudowa. Nie zawsze zadbana, czasem zaskakująca swoją architekturą lub kolorem elewacji, zazwyczaj jednak niewysoka, nieprzekraczająca 2-3 pięter. Całości obrazu dopełniają samochody, w zdecydowanej większości w amerykańskich wersjach nadwoziowych.

Po południu, nieco spontanicznie, postanawiam poznać drugie oblicze miasta. Tam, gdzie znajdują się luksusowe hotele oraz mieszkają turyści z całego świata. Choć odległość do dzielnicy turystycznej wynosi kilka kilometrów, dojazd nie stanowi najmniejszego problemu. Miejskie autobusy dojeżdżają tam z częstotliwością co kilka minut, a sama podróż trwa około kwadrans. Właśnie, sama podróż tutejszym autobusem może być przygodą samą w sobie. Wesoła, głośna latynoska muzyka na głośnikach, albo kolorowe migające światełka podczas jazdy? Czemu by nie?!

Wysiadam w centrum dzielnicy i przeciskając się pomiędzy klubami, restauracjami i hotelowymi gmachami próbuję dotrzeć do plaży. Jeśli kogoś nie interesuje imprezowanie, plażowanie lub siedzenie w hotelowych basenach, to raczej będzie się w tej okolicy nudził. Ja postanawiam zrobić spacer do zlokalizowanej nieopodal latarni morskiej. Pięknie położona na skalistym cyplu jest chyba najciekawszym punktem w tym do cna turystycznym i komercyjnym miejscu.

Po krótkim spacerze, nieco już znudzony tym miejscem, postanawiam wrócić do „swojego” starego Cancun. Nie chciałem już słuchać dudniącej z każdego klubu tej samej muzyki, mijać pijanych i krzyczących turystów. Kiedy wysiadłem w okolicach głównego dworca autobusowego, do moich uszu dotarła znacznie przyjemniejsza lokalna muzyka i tak też po chwili siedziałem już z piwem w ręku, w bardzo przyjemnym, nieco zadymionym niewielkim lokalu. Przy stolikach sami Meksykanie, ja bez większego problemu wtopiłem się w tłum.

Dzień dobiegał końca, końca też dobiegał mój pobyt w Cancun (miałem jeszcze tu wrócić wieczorem ostatniego dnia przed lotem powrotnym do Polski). Czy zatem tak krótki czas jest wystarczający na poznanie tego miasta, czy warto się w nim zatrzymać na dłużej? Moim zdaniem, jeśli komuś zależy na plażowaniu, spędzaniu czasu w hotelu oraz na imprezowaniu, to Cancun powinno przypaść do gustu. Dla podróżników wystarczy w zupełności jeden dzień pobytu. Cancun to doskonałe miejsce na szybką aklimatyzację po przylocie do Meksyku oraz punkt startowy, z którego można wyruszyć na dalsze zwiedzanie Jukatanu. Taki też był mój plan. Zanim jednak dzień dobiegł końca, wstąpiłem do jednej z kolorowych knajpek, zamawiając coś z menu obrazkowego. Sam do końca nie wiem co to było, smakowało jednak wybornie i składało się z duszonego mięsa, czarnej fasoli oraz ryżu.

Następnego ranka czas ruszać dalej. Jukatan czeka!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *