
Meksyk – …z wizytą na prowincji
Najczęściej najlepsze i najciekawsze przygody są efektem spontanicznych, nieplanowanych decyzji oraz odpowiedniego rozwoju wydarzeń.
Gorące, wczesne popołudnie, a ja wracam lokalnym autobusem z Chichén Itzá do Meridy. Nie jest to kurs ekspresowy jak poprzednio, a taki, który jedzie nieco wolniej, bocznymi drogami z licznymi przystankami w kolejnych wioskach i miasteczkach. Liczba mijanych wsi była na prawdę imponująca, wyjeżdżając z jednej, po kilku chwilach zaczynała się kolejna. Większość z nich bardzo do siebie podobna. Skromne, choć zadbane domy, dzieci bawiące się na podwórkach, czasami jakiś mały sklep…
Podróż mijała przyjemnie i spokojnie, aż do momentu, gdy włączona na najwyższy tryb chłodzenia autobusowa klimatyzacja zamiast dawać jakikolwiek komfort, nie pozwalała mi wysiedzieć ani chwili dłużej. Zamarzałem nie mając przy sobie nawet bluzy, bo i po co zabierać bluzę, gdy na zewnątrz około 30 stopni. Chęć jak najszybszego opuszczenia autobusowej lodówki połączona z ciekawością do mijanych wsi musiała oznaczać tylko jedno. Wiedziałem, że autobusy do Meridy powinny jeździć tą trasą co godzinę, może co półtorej, zatem prędzej czy później i tak złapię kolejny transport. Wysiadłem w najbliższej miejscowości. Nie wiedziałem jak się nazywa, nie wiedziałem co i czy w ogóle coś tam jest, chciałem po prostu pospacerować, pooglądać oraz oczywiście się ogrzać.

Nieliczni spotykani przechodnie od razu zwracali na mnie uwagę, witali się, uśmiechali. Prawdopodobnie byłem tam pierwszym białym człowiekiem od dawna. Co zresztą miałby robić Europejczyk w jukatańskiej wiosce gdzieś po środku niczego?
W pewnym momencie, gdzieś z oddali zaczęły dobiegać odgłosy wystrzałów. Pierwsze moje skojarzenie, to oczywiście wykwit wyobraźni i na pewno jakaś strzelanina gangów. Tylko od kiedy gangi narkotykowe walczą w takich miejscach? Po chwili jednak dźwięk wybuchów skojarzyłem z fajerwerkami, uznając jednocześnie, że na pewno ma miejsce jakiś festyn. Raz się żyje, więc ruszyłem w kierunku „festynu”. Mijając jeden z domów zaczepił mnie stojący w jego progu mężczyzna. Widząc, że jestem nietutejszy, bardzo chciał mnie zaprosić do środka. Już przez drzwi widziałem, że na podwórku jest całkiem dużo osób i panuje wesoła atmosfera. Nikt nie wyglądał jakby chciał mnie zabić, więc zdecydowałem, że przystanę na zaproszenie i zobaczę co ciekawego się dzieje.

Trafiłem na zadaszone podwórze, ustawione rzędami krzesła, kilkadziesiąt zebranych osób, zarówno dzieci, jak i seniorów. Przygrywała radośnie orkiestra…Nieco zmieszany, zaskoczony i jeszcze bardziej ciekawy tego co się wokół mnie dzieje siadam i się przyglądam. Dostrzegam zbudowany ołtarzyk, święte obrazki i zaczynam się zastanawiać, czy dziś nie przypada jakieś święto religijne. Patrzę jednak jeszcze dokładniej i w centralnej części ołtarzyka dostrzegam zdjęcie mężczyzny. Szybko połączyłem fakty i zrozumiałem, że zostałem zaproszony na uroczystości pogrzebowe!
Kiedy później zacząłem czytać o meksykańskich rytuałach pogrzebowych, wszystko zaczęło mi się zgadzać. Czymś, co jest praktykowane szczególnie w wiejskich społecznościach, jest czuwanie oraz spotykanie się w domu zmarłego, albo innym miejscu mogącym pomieścić większą liczbę osób. Grana jest zazwyczaj muzyka, serwowany poczęstunek, zapraszana rodzina, znajomi oraz sąsiedzi. Tak też właśnie było i tu, a w tym wszystkim jeszcze ja.
Po chwili zostałem zaproszony do stolika, na którym znalazło się coś, czego do dziś nie jestem w stanie bliżej zidentyfikować. Dostałem zupę z kawałkami kurczaka i dodatkiem prawdopodobnie pasty paprykowej. Do tego placki tortilli i słodki napój. Sama zupa, choć miała nieapatyczny kolor szarego mydła, smakowała całkiem nieźle. Co ciekawe, posiłek był przygotowywany na bieżąco przez dwie panie stojące przy wielkim kotle tuż obok. Rwały kawałki kurzego mięsa, wrzucały do wrzącego gara i na bieżąco podawały gościom. Coś niesamowitego!

Czas niestety mijał szybko i nieubłaganie, musiałem powoli myśleć o powrocie. Podziękowałem gospodarzowi, pożegnałem się z pozostałymi zebranymi wzajemnie sobie machając i wymieniając uśmiechami. Po chwili przyjechał autobus do Meridy.
Jadąc zwiedzać popularne wśród turystów miasto Chichén Itzá, nigdy bym nie pomyślał, że tego samego dnia będę gościem uroczystości pogrzebowych na meksykańskiej prowincji. Za to właśnie kocham podróże, szczególnie te samodzielne. Nigdy nie jestem w stanie przewidzieć wszystkiego, wiele dzieje się spontanicznie i daje możliwość poznania i zobaczenia tego, czego większość osób nigdy nie doświadczy.

