Meksyk 2021

Meksyk – Merida – w sercu Jukatanu

Trzeciego dnia pobytu w Meksyku przyszedł czas opuścić nadmorskie Cancun i ruszyć na wschód, w głąb lądu i półwyspu Jukatan. Poszukiwałem miejsca, które będzie ciekawe same w sobie, da mi szansę poznania tego mniej turystycznego, bardziej dzikiego oraz autentycznego Meksyku, a także będzie dobrą bazą wypadową do okolicznych atrakcji, w szczególności Chichen Itza. Wybór padł na miasto Merida. Duże samo w sobie, bo liczące ponad 800 tysięcy mieszkańców i będące stolicą stanu Jukatan.

Dzień przed wyjazdem kupuję bilet autobusowy firmy ADO Bus i przemieszczam się na główny dworzec w Cancun. Pomiędzy miastami jest kilka kursów dziennie, jednak z zakupem biletu nie warto zwlekać do ostatniego momentu, ponieważ frekwencja jest duża i może zabraknąć wolnego miejsca.

Podróż mijała spokojnie, autokary firmy ADO są na prawdę wygodne, a do tego ciche i dające dużo miejsca na nogi. Jazda autostradą (lub też czymś co miało ją przypominać) również pozytywnie wpłynęła na komfort. Po drodze spotkała mnie jednak mała konsternacja. Wyjazd zaplanowany był bowiem na chwilę po godzinie 11, przyjazd natomiast na godzinę 15. Na moim zegarku wybijała już godzina przyjazdu na miejsce, a autobus wciąż w szczerej nicości, bez śladu miasta na horyzoncie. Gdzie mógł złapać opóźnienie, skoro cała jazda przebiegała bez zakłóceń? Zerkam na telefon, a tam, yyy…godzina 14 zamiast 15. Jak się chwilę później zorientowałem, pomiędzy Cancun, a Meridą zmieniam nie tylko stan (z Quintana Roo na Jukatan), ale i przy okazji również strefę czasową (oba miasta dzieli 300 kilometrów). Jadąc na wschód należy cofnąć w tym przypadku zegarki o godzinę. Ot taka niespodzianka.

Autobus w końcu wjeżdża na ulice miasta, nieco brudne, zatłoczone, wąskie, jednokierunkowe i układające się w siatkę przecinających się pod kątem prostym przecznic. Ludzie jacyś tacy inni niż w Cancun, wszystko dużo bardziej chaotyczne i jakby obce. Myślę sobie, żarty się skończyły, a zaczęła prawdziwa meksykańska przygoda. Teraz tylko wysiąść na dworcu, znaleźć zarezerwowany hotel i dojść tam nie zostając uprzednio potrąconym przez samochód. Na szczęście miejsce noclegowe miałem w samym centrum, bardzo blisko wspomnianego dworca.

Pierwsze zetknięcie z Meridą – „moja” ulica

Mój hotel? – skromny, ale miał wszystko co trzeba – własną łazienkę, ciepłą wodę, sprawne wifi oraz wentylator, a nawet telewizor (polecam wieczorem przed spaniem meksykańskie kanały muzyczne). Do tego, obok ceny (215 PLN za 3 noce bez śniadań), największą zaletą była lokalizacja – w ścisłym centrum miasta w sąsiedztwie dworca autobusowego. Małym minusem mógł być hałas niosący się z ulicy (śpi się przy otwartych oknach, a żeby być dokładniejszym, to przy braku szyb które „skręca” się niczym rolety). Do ciekawszych dźwiękowych doświadczeń, obok hałasu silników zdezelowanych ciężarówek i autobusów, można zaliczyć śmieciarkę opróżniającą kubły o…3 w nocy. Bo dlaczego nie?

Sama Merida jest dość specyficznym miastem. Liczy ponad 800 tysięcy mieszkańców, jednak charakteryzuje się stosunkowo niską, a w centrum bardzo niską , bo w większości piętrową lub dwupiętrową, zabudową. Wszystko to sprawia, że rozciąga się na na prawdę dużej powierzchni. Całe śródmieście, to szachownica jednokierunkowych, przecinających się pod kątem prostych ulic, które nie mają swoich nazw, a numery. W praktyce jest to całkiem logiczne i ułatwiające poruszanie się w przestrzeni miasta. Nic tu nie jest na pokaz, wiele z budynków jest w kiepskim stanie technicznym, zdarzają się jednak i takie, które przeszły mniej lub bardziej udane remonty. Wszystko to tworzy na prawdę ciekawy klimat i urok tego postkolonialnego miasta.

Nie tracąc czasu, chwilę po zostawieniu bagaży w hotelowym pokoju ruszam na pierwszy rekonesans miasta oraz znalezienie czegoś do zjedzenia. Jest chwilę po ulewnym deszczu, wilgoć w powietrzu, do tego lekko męczący gorąc i duchota. Na ulicach tłumy mieszkańców, ktoś szybko przechodzi, inny wystawia towar na chodnik przed swój sklep, jeszcze ktoś pcha lub ciągnie wózek z różnościami. Pomiędzy nimi wszystkimi przemykają pędzące auta, autobusy i ciężarówki. Jeśli wciąż mało wrażeń, to co drugi sprzedawca stawia w otwartych drzwiach sklepu wielki głośnik i puszcza na cały regulator skoczną muzykę. Całość tworzy głośną, zatłoczoną, ale wesołą mieszankę ulicznej, tętniącej życiem i radosnej Meridy.

Głód zaprowadza mnie do ciekawego, choć niezbyt pięknego lokalu w ścisłym centrum nieopodal katedry. Klientów w środku wielu, więc musi być smacznie i dobrze. Sam do końca nie wiedząc co tam serwują, niezwłocznie ustawiam się w kolejce do kasy, obserwując innych wokoło i próbuję studiować tutejsze menu. Jedynym serwowanym daniem były przyrządzane na miejscu sakiewki z ciasta z mąki kukurydzianej nadziewane przeróżnymi farszami. Ceny oscylowały w przedziale 16-18 pesos za sztukę, co w przeliczeniu dawało około 3,50 zł. Nie znając hiszpańskiego, ani nie mając wokoło nikogo, kto by mi choć słowo przetłumaczył na angielski, metodą losową zamówiłem „pierożki” z kapustą, mięsem oraz…czekoladą i twarogiem. Ten ostatni musiał więc pełnić funkcję deseru.

W Meridzie spędziłem również dwa kolejne dni, kiedy pogoda była znacznie lepsza, a słońce w zasadzie całkowicie przegnało deszczowe chmury. Popołudniami miałem więc czas na spacerowanie i zrobienie wielu ładniejszych, pogodnych zdjęć.

Życie miasta koncentruje się na głównym placu w ścisłym centum tuż obok katedry. Miejsce wypełnione jest zielenią, licznymi ławkami oraz straganami osób sprzedających lokalne rękodzieło i pamiątki. Największe tłumy spacerowiczów są tu jednak wieczorami, kiedy słońce zachodzi, a temperatura się obniża. Tu też znajduje się katedra, ratusz oraz inne najbardziej reprezentacyjne budynki.

Pochodząca z XVI wieku katedra św. Ildefonsa – najważniejszy zabytek miasta

Kolejne minuty spaceru, przebyte ulice, wyminięte tłumy pieszych i trafiam do następnych ciekawych miejsc – kościołów, placów, kamienic… . Większość tych zabytków pochodzi z okresu XVI-XVIII wieku, czyli największego rozkwitu hiszpańskiego kolonializmu. Z tego powodu momentami można się poczuć jak na ulicach jednego z iberyjskich miast. Większość budynków jest pieczołowicie wyremontowanych, wystarczy jednak zejść w jedną z bocznych ulic, by zobaczyć jak dużo wciąż jest do zrobienia. A może właśnie nie wszystko powinno być odrestaurowane na znany nam europejski styl? Może właśnie to ten bałagan i lekki chaos przypominają, że to nie Hiszpania, a latynoski Meksyk?

O ile Merida jest miastem bardzo rozciągniętym, o tyle ścisłe śródmieście jest bardzo kompaktowe, a odległości nie należą do zbyt dużych. Samo spacerowanie może być jednak momentami dosyć męczące. Co mam na myśli? – przede wszystkim wąskie i dziurawe chodniki, które regularnie zastawiane są straganami, bardzo wolno chodzących i co chwilę zatrzymujących się gdzieś po środku mieszkańców…co kawałek trzeba więc wchodzić na jezdnię, a tam też ruch niemały, ciągłe przeciskanie się, uważanie żeby nie wpaść pod samochód, a gdyby wciąż było mało, to jeszcze walające się śmieci i wszechogarniający hałas klaksonów, wrzasków i warczących, ledwie zipiących silników autobusów i ciężarówek. Tak na prawdę wystarczy jednak kilka godzin i człowiek powinien się przyzwyczaić i bez większych problemów wtopić w tłum mieszkańców.

Może nie zawsze pięknie, ale za to z jakim klimatem

Przeciskając się tutejszymi ulicami, przy co którejś przecznicy można natrafić na nieduży skwer, przysiąść na ławce, albo też znaleźć się przy jednym z licznych zabytków. Obok wspomnianej już katedry, w centum znajduje się jeszcze kilka innych katolickich zabytkowych kościołów zbudowanych przez hiszpańskich kolonizatorów. Na poniższych zdjęciach kościoły pw. Matki Bożej z Guadalupe oraz św. Jana Chrzciciela. Niestety, wszystkie z nich były zamknięte dla odwiedzających.

Jeszcze inne, równie fascynujące oblicze Merida przybiera o zmroku. Główny plac miasta wypełnia się mieszkańcami, którzy tłumnie przybywają całymi rodzinami, włączając w to najmniejsze dzieci. Wesoła muzyka, kolorowe i świecące się zabawki, żywiołowe rozmowy. Każdego ze spędzanych w mieście wieczorów przybywałem na plac, siadałem i z zaciekawieniem oraz pewną fascynacją przyglądałem się temu, co działo się wokół. Tym co mnie jednak lekko dziwiło był fakt, że większość knajpek zmykała się stosunkowo wcześnie – już po godzinie 21 musiałem poświęcić co najmniej chwilę, by znaleźć coś otwartego. Brakowało mi też pubów lub klubów z muzyką na żywo, przyśpiewkami, tańcami…tym, co akurat na meksykańskich ulicach wydawało mi się oczywiste. Niektóre opustoszałe ulice z zamkniętymi sklepami przybierały za to klimat niczym z horroru, jednak z zastrzeżeniem, że w mieście było na prawdę bezpiecznie i spacerując późnym wieczorem po zmroku ani razu nie poczułem się niepewnie.

Świeże tacos prosto „z wózka”, nocą, gdzieś na jednej z ulic Meridy

Wpis o Meridzie kończę, jednak z miastem się nie żegnam, bo jak już wspominałem, spędziłem tu trzy dni wykorzystując je jako bazę wypadową. Ciężko mi wyrobić konkretne zdanie o tym mieście, bowiem samo w sobie można zwiedzić w zasadzie w jeden dzień, panuje tu jednak zupełnie inny klimat i atmosfera niż w turystycznych kurortach wschodniego Jukatanu. Czy jest to wystarczający powód by specjalnie tu przyjechać będąc np. w Cancun lub Playa del Carmen? Dla osób którzy spędzają w Meksyku dłużej niż tydzień, nie chcą każdego dnia spędzać na plażach, a do tego chcą poznać nieco inną stronę tego kraju, to według mnie zdecydowanie warto. …a dokąd jeszcze można się udać podczas pobytu w Meridzie? – o tym w kolejnych wpisach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *